Biografia prasowa  

 

Eugeniusz Bartoszewski  

masażysta, pracownik  spółdzielni  Niewidomych "Sinema" w Gdyni

Działacz  społeczny  Gdańskiego  Okręgu PZN  

 

Żywot poczciwego emeryta

                                  Stefan Tuszer  

 

Państwo Zofia i Eugeniusz Bartoszewscy mieszkają w Gdańsku-Przymorzu przy ulicy Chłopskiej. Pan Eugeniusz jest inwalidą wzroku I grupy. jeszcze do niedawna był działaczem naszego Związku, a dziś, jak sam mówi, prowadzi żywot poczciwego emeryta. Zresztą posłuchajmy, co sam o sobie opowiedział.

"Urodziłem się w podkieleckiej wsi, dziś włączonej do stolicy województwa. Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem zmarła mi matka, a ojciec ożenił się ponownie i już od tej pory zamieszkaliśmy w Kielcach. Ni stąd, ni zowąd zachorowałem na oczy i mimo starań okulistów, wzrok pogarszał się z dnia na dzień, bo wtedy jeszcze nie znano antybiotyków. W 1934 roku znalazłem się w szkole w Laskach. Nie miałem kłopotów z nauką, dość szybko i biegle opanowałem pismo Braille^a, którym posługuję się do dziś. W Laskach przebywałem do roku 1944. W tym roku mimo, że trwała wojna, niewielka grupka niewidomych została zatrudniona w Zakładzie Monopolu Tytoniowego na Ochocie przy pakowaniu papierosów. W Warszawie udało mi się przetrwać do końca sierpnia, kiedy trwało tam jeszcze powstanie.

Kiedy zawierucha wojenna przewaliła się przez nasz kraj, odnalazł mnie w Kielcach pan Modest Sękowski. Znalazłem się w gronie dziesięciu założycieli spółdzielni, która powstała tuż po wojnie w Lublinie. W laskach wyuczyłem się zawodu szczotkarza, ale ze względu na pewne dolegliwości fizyczne, nie bardzo dawałem sobie z nim radę. Toteż przy lada sposobności skorzystałem, by zmienić zawód. Kiedy Sękowski zorganizował kurs dla masażystów, zgłosiłem się jako pierwszy, byłem bowiem przekonany, że właśnie ten zawód może dać mi ogromną satysfakcję.

Po ukończeniu kursu przeniosłem się na Wybrzeże i już od 1 listopada 1947 roku zostałem zatrudniony w moim nowym zawodzie w gdańskiej Akademii Medycznej. Jednocześnie włączyłem się do pracy społecznej w Związku Pracowników Niewidomych. Potem była długoletnia praca zawodowa w Wojewódzkim Szpitalu Reumatologii oraz społeczna - w gdańskim okręgu Polskiego Związku Niewidomych. W 1970 zaproponowano mi stanowisko prezesa spółdzielni niewidomych w Elblągu, a w trzy lata później zostałem prezesem do spraw rehabilitacji w spółdzielni niewidomych "Sinema" w Gdyni. Na tym stanowisku przepracowałem do 1978 roku, kiedy to przeszedłem na rentę inwalidzką, chociaż całkiem nie zerwałem z pracą, bo jeszcze do 1987 roku pracowałem chałupniczo. W ciągu swojego zawodowego życia przepracowałem w sumie 43 lata.

Czasy powojenne były bardzo ciężkie, trzeba było odmówić sobie niejednej przyjemności. W tamtych latach często dokładało się z własnych oszczędności do działalności społecznej, gdyż do niewidomego trzeba było dojechać na własny rachunek, a nie wszędzie docierał pociąg czy autobusy. Toteż niejeden z nas, społecznych działaczy zaliczył sporo kilometrów w nogach i często przedrzemał się na dworcu kolejowym, bo nie stać go było na hotel. Z chwilą powstania Polskiego Związku Niewidomych sytuacja uległa diametralnej poprawie, bo wtedy wprowadzono delegacje służbowe. Kiedy wspominam moje młode lata, dochodzę do wniosku, że w tym pierwszym okresie chodziło się milowymi krokami. Potem nadeszła normalna praca organizacyjna, tworzenie struktur podstawowych, szkolenie aktywu i praca kulturalno-oświatowa, łącznie z likwidacją analfabetyzmu w naszym środowisku. Mówiąc inaczej, to jeden drugiemu przekazywał swe umiejętności na temat, jak sobie radzić ze ślepotą na co dzień.

Pierwsze warsztaty, które tworzono w latach powojennych, zatrudniały przede wszystkim inwalidów będących ofiarami wojny. Warsztaty te wyrastały jak grzyby po deszczu w różnych punktach naszego kraju, a po okrzepnięciu przeradzały się w spółdzielnie niewidomych. Właśnie wtedy były sprzyjające warunki na taką ekonomiczną działalność, gdyż po wojnie w kraju wszystkiego brakowało i każda para rąk była na wagę złota. Dziś to wszystko prysło jak mydlana bańka, ta polityczna i ekonomiczna transformacja, idąca w kierunku wolnego rynku zrobiła swoje. Nie można dłużej utrzymywać takiej sytuacji, by spółdzielnie miały pełne zamówienia, by ich produkcja znajdowała pełny zbyt. Nie może być tak, że oferowane do sprzedaży towary kupowano tylko dlatego, że wyprodukowali je niewidomi, a ich cena jest dwa razy wyższa. W tamtych latach nie było automatów, które by zastępowały ludzkie ręce. Dlatego obecnie należy kształcić niewidomych w takich kierunkach gospodarki, w których mieliby możliwości zarobkowania. Najlepsze możliwości w obecnych czasach mają ci najbardziej uzdolnieni, którzy mogą w wielu wypadkach dorównać pełnosprawnym. Niezaradnym natomiast należy pomagać. W poprzedniej epoce nauczyliśmy nasze społeczeństwo konsumpcyjnego podejścia do życia, bo każdemu coś się należy. Zbyt mało naszych działaczy i członków rozumie, że również należy dawać. Trudno od razu zmienić w tym kierunku społeczeństwo, bo jakże mamy pomagać tym najbiedniejszym, skoro kasa państwa mało zasobna, a bogaci nie bardzo kwapią się do wspierania biednych.

Już prawie osiem lata jestem na emeryturze i zdawałoby się, że cierpię na nadmiar czasu. Jest na szczęście wręcz przeciwnie. Sporo czytam i słucham książek mówionych. Toteż nie mogę zrozumieć, że wielu niewidomych tak stroni od nauki tego tak wspaniałego narzędzia do kontaktowania się, jakim jest pismo Braille^a. Znam wielu, którzy już nie potrafią się posługiwać pismem zwykłym i nie mają tyle samozaparcia i motywacji, by opanować brajla. Stąd wtórny analfabetyzm wśród nas jest prawie nagminny. Nie do końca również potrafię zrozumieć, że tyle wrzawy wywołała swego czasu próba wprowadzenia skrótów brajlowskich, tak popularnych w innych krajach."

I tyle mój rozmówca, a ja od siebie dodam, iż można pozazdrościć panu Eugeniuszowi takiego podejścia do życia. Życzę mu jeszcze wiele spokojnych i szczęśliwych lat oraz tak trzeźwej, mimo wieku, oceny naszej zmieniającej się rzeczywitości.       

Pochodnia wrzesień 95