Ziarnko do ziarnka

Wspomnienia ze szkoły krakowskiej

Helena Jakubowska

Może nigdy nie doszłoby do zapisania tych wspomnień, gdyby nie fakt, że pewnego dnia poruszyła mnie zamieszczona w pewnym materiale informacja, zgodnie z którą Państwowa Szkoła Muzyczna dla Dzieci Niewidomych w Krakowie istniała zaledwie kilka lat - od 1952 do 1956 roku. Po tym okresie podobno był już tylko dział muzyczny przy krakowskiej szkole podstawowej dla niewidomych. Jako absolwentka szkoły przy Józefińskiej byłam przekonana, że ukończyłam szkołę muzyczną. Tak samo zresztą wszyscy moi koledzy, z którymi mam kontakt. Od tamtej pory próbuję ustalić, kiedy formalnie zmienił się status szkoły, bo rzeczywiście

kiedyś to nastąpiło. Niestety, nie jest to łatwe. Nawet w archiwach nie udaje się na razie znaleźć potrzebnej dokumentacji. Jednakże gdyby nawet sprawa ta nigdy nie miała zostać do końca wyjaśniona, warto może przywołać trochę konkretnych, bardzo indywidualnych wspomnień, na podstawie których będzie można choćby ustalić, że niektóre innowacje wprowadzane w Krakowie obecnie w ramach eksperymentu, takie jak muzykografia od najmłodszych klas, są po prostu wskrzeszaniem dawno zarzuconych praktyk. Do zbierania rozsypanych w pamięci ziaren wspomnień zachęcił mnie również obecny dyrektor szkoły muzycznej w Krakowie, pan Waldemar Król, któremu jestem za to wdzięczna. Niełatwo bowiem bez jakiejś mobilizacji z zewnątrz podjąć trud spisywania przyprószonych już mocno upływem czasu wydarzeń i przeżyć.

Część I

Tamtego roku szkolnego (1958/59) pierwsza klasa w krakowskiej szkole dla dzieci niewidomych była wyjątkowo liczna - aż dwanaścioro dzieci: osiem dziewczynek i czterech chłopców. W innych klasach było znacznie mniej uczniów - sześcioro lub ośmioro, a pierwsi absolwenci szkoły muzycznej stanowili chyba najmniejszą grupę. Było ich czterech: Rysio Socha, Jurek Wojciechowski, Marian Kutyniak i Miecio Kosz. Pamiętam jak przez mgłę ich pożegnanie - coś w rodzaju balu.

Jako mała, chuda dziewczynka wirowałam w tańcu z każdym z naszych "pierwszych absolwentów", którzy wydawali mi się bardzo wysocy i dorośli. Żegnali nas, młodszych kolegów, i odchodzili w samodzielne życie, na dobre i złe. Gdzie są teraz? Tylko o znakomitym Mieczysławie Koszu wiem na pewno, że nie żyje.

I wiem także, że był on jedną z najwspanialszych postaci muzycznych, jakie wyrosły właśnie na Józefińskiej. Dzisiejsza szkoła muzyczna powinna się nim chlubić.

Wróćmy jednak do mojej pierwszej klasy. Przyjechały do niej dzieci wybrane do szkoły muzycznej przez tzw. komisję rekrutacyjną, która jeździła po wszystkich zakładach dla niewidomych i przesłuchiwała najmłodsze dzieci, proponując najzdolniejszym muzycznie naukę w Państwowej Szkole Muzycznej dla Dzieci Niewidomych.

Ja zostałam złowiona w Owińskach wraz z Halinką Jasińską i Krzysiem Grycmacherem. Inni przyjechali z Bydgoszczy, Wrocławia, Lasek. Byliśmy więc jakby po dzisiejszej zerówce, bo umieliśmy już czytać i pisać. Mówiono o nas, że to zdolna klasa. Wkrótce stanowiła bardzo rozśpiewaną grupę, co o wiele później, bo w ostatnich klasach szkoły podstawowej, zaowocowało samoistnym powstaniem żeńskiego zespołu wokalnego śpiewającego repertuar popularnych wówczas Filipinek.

Działo się to, niestety, trochę wbrew życzeniom naszych muzycznych pedagogów, którzy niechętnie tolerowali nasze odejścia w kierunku jakiejkolwiek muzyki rozrywkowej. No cóż, takie to były czasy.

W porównaniu ze skomplikowanym, rozległym otoczeniem szkoły w Owińskach budynek przy Józefińskiej był ciasny, ale dzięki temu bardzo przyjazny i łatwy do "opanowania przestrzennego". Klasy szkolne, rozmieszczone wzdłuż korytarza na parterze, służyły nie tylko jako sale lekcyjne, ale również jako pomieszczenia, w których po południu odrabialiśmy lekcje. Na dodatek nierzadko podczas naszych zajęć popołudniowych w tych salach odbywały się indywidualne lekcje muzyki i wtedy mieliśmy przykazane trzymać buzie na kłódki i nie kręcić się niepotrzebnie po klasie. Niekiedy ktoś się wyłamywał i dostawał burę, ale na ogół

stosowaliśmy się grzecznie do tego zalecenia, chociaż dzisiaj nie mogę się nadziwić, jak nam się to udawało.

Pamiętam pierwszą inaugurację roku szkolnego. Pani dyrektor Maria Janik (trochę męski typ kobiety, ubrana zawsze w tzw. kostium, czyli garsonkę, z siwymi od młodości włosami, energiczna, ale w moim odczuciu bardzo miła i dobra) przedstawiała wszystkim zebranym pierwszoklasistów. W tej szkole wszyscy się naprawdę znali z imienia, nazwiska, z głosu... Po siedmiu latach tam spędzonych przeżyję w liceum mały szok, słysząc, jak nauczyciele zwracają się do uczniów początkowo tylko po nazwisku. Więc podczas tej pamiętnej dla mnie uroczystości rozpoczęcia roku w pewnym momencie padło pytanie, czy ktoś z pierwszaków chciałby się popisać jakąś piosenką. Mała, rezolutna Ewunia Drążkowska (z którą, notabene, siedziałam potem kilka lat w jednej ławce) zgłosiła się i ku uciesze starszej młodzieży i nauczycieli zaśpiewała:

"Jak to dobrze tym żonom, co tych mężów mają. Zaprzęgną do wozu, pojadą do gaju". Ewa zaśpiewała i dalsze zwrotki... A potem już chyba na żadnym rozpoczęciu roku szkolnego pani dyrektor nie prowokowała takich niezaaranżowanych występów najmłodszych dzieci.

Od tamtego dnia zaczęła się moja edukacja w szkole muzycznej. W jednopiętrowym budynku przy ulicy Józefińskiej 10 oprócz szkoły realizującej równolegle program ogólny i muzyczny mieścił się także internat, a ponadto mieszkało na stałe kilka osób: rodzina państwa Włodarczyków (pełniących obowiązki woźnego i sprzątaczki), pani Palczarska (również sprzątaczka), pani Leontyna (kucharka, pełniąca potem często tzw. dyżury nocne w internacie) oraz tajemniczy pan wizytator z rodziną, którego właściwie nie znaliśmy. Jasne, że w takich warunkach lokalowych sypialnie były ciasne i, podobnie jak klasy, wielofunkcyjne.

W sypialni młodszych dziewcząt stało obok siebie kilkanaście metalowych łóżek i nie każde było oddzielone od sąsiedniego nawet wąskim przejściem. Podobnie wyglądała sypialnia młodszych chłopców. Co więcej, stanowiła ona pokój przejściowy, ustawiony w amfiladzie ze świetlicą. Świetlica zaś była największym pomieszczeniem w budynku. Służyła jako sala gimnastyczna, sala koncertowa, konferencyjna (kiedy zbierała się rada pedagogiczna) oraz prawdziwa świetlica,

w której odbywały się wszelkie akademie i uroczystości szkolne. Pod ścianami były drabinki, kozioł i skrzynia. W świetlicy stał też najlepszy fortepian (właściwie jedyny fortepian koncertowy, bo w innych pomieszczeniach były jedynie pianina, i to w nie najlepszym stanie technicznym). Chyba każdy, kto mieszkał na Józefińskiej, pamięta lekkie wzniesienie podłogi pomiędzy świetlicą a sypialnią młodszych chłopców. Dzieci wyczuwały pod nogami ten wzgórek za każdym razem, kiedy chciały się dostać do swojej sypialni bez łamania zakazu używania schodów frontowych, przeznaczonych dla dorosłych. Zakaz ten, rzecz jasna, łamaliśmy pod byle pozorem, bo po pierwsze, tymi drugimi schodami było nam do obu sypialni bliżej, a poza tym schody frontowe uczniowie odbierali jako bardziej luksusowe, gdyż były wyłożone chodnikiem i drewniane. Za to na tamtych, "gorszych" można było zjeżdżać po poręczach, co, zwłaszcza chłopcy, uprawiali z zapałem na przerwach. Dobrze, że tego nie widzieli nasi rodzice, bo chyba włos by im się zjeżył na głowie. Cud, że nikt nie złamał karku. Ale i owszem, łamali sobie czasem inne części ciała, szczególnie chłopcy - jeden złamał palec, zjeżdżając w Parku Bednarskiego na sankach, a inny nogę przy jakiejś potyczce z kolegą.

Z pewnością dzieci chowane w warunkach internatowych miały większe szanse, ba, konieczność usamodzielniania się niż te, które mieszkają w domu. Kiedy obserwuję, jak współcześni rodzice (w tym moje własne dzieci) opiekują się swoimi maleństwami, to myślę sobie, że dobrze, że moje wnuki są pełnosprawne. Inaczej kiepsko by było z ich samodzielnością w przyszłości.

Nasi nauczyciele i wychowawcy internatowi byli, bez przesady, nadzwyczajni. Niektórzy poświęcali pracy w tej szkole tak dużo serca, zaangażowania i czasu, że aż trudno w to uwierzyć. Nigdy potem, na mojej dalszej drodze kształcenia, takich ludzi nie spotkałam, no, może z jednym wyjątkiem anglistki z liceum ogólnokształcącego. Ale wróćmy do naszych krakowskich pedagogów. Miałam szczęście być w najmłodszych klasach pod opieką pani Stefanii Morawskiej. Wtedy była już samotna, więc chyba wszystkie swoje siły nam poświęcała. Nie zapomnę "montaży literacko-muzycznych", które przygotowywała pieczołowicie z różnych

okazji. Uczyliśmy się na pamięć wierszy, długich ról do inscenizacji. Pamiętam, że byłam słowikiem w przedstawieniu "O krasnalkowym gniewie i słowikowym śpiewie", przygotowanym na podstawie książki Lucyny Krzemienieckiej "Z przygód krasnala Hałabały". Na Krakowskim Rynku można było w tamtych czasach kupić glinianego kogucika, do którego nalewało się wody i udawał całkiem zgrabnie słowiczy śpiew. Jak przystało na uczniów szkoły muzycznej, niemal w czasie a każdego występu śpiewaliśmy piosenki. Jaka szkoda, że nie ma nagrań tamtych naszych popisów. Pani Stefania uczyła nas kultury słowa, logicznego układania programu artystycznego i ćwiczyła wytrwale naszą pamięć. Jeszcze dzisiaj pamiętam sporo wierszy i piosenek z tamtych czasów. Jestem pewna, że nie tylko przez sentyment myślę o tamtych dziecięcych występach jak o prawdziwych, kunsztownych cackach, dopracowanych w każdym szczególe i wykonywanych przez nas z dużą ochotą.

Poza tym nasza wychowawczyni klasowa przez cały czas mimochodem nas wychowywała. Mówiła, co jest dobre, a co złe. Do dziś pamiętam, jak na czyjś żart z nazwiska kolegi powiedziała, że tego typu żarty są najniższej wartości i bardzo źle świadczą o człowieku, który je robi.

Zabierała nas na wycieczki do pobliskiej wsi Rybitwy. Zapewne ustalała wcześniej z gospodarzami, żebyśmy mogli dotykać zwierząt, narzędzi rolniczych. Dzieci pochodzące z miast bały się nawet małych kaczątek, ale nasza Pani przekonywała, ośmielała i zawsze doprowadzała w końcu do tego, że dziecko się przełamywało i dotykało żywego stworzenia, ziemi, roślin. Jako zapłatę za udostępnienie "eksponatów" gospodarze otrzymywali piosenkę lub dwie w wykonaniu rozśpiewanych dzieci.

Kiedy byliśmy już w trzeciej klasie (a więc od następnego roku wychowawstwo naszej klasy miał objąć jakiś inny nauczyciel), pani Morawska postanowiła każde dziecko zaprosić do swojego domu, ale nie wszystkich na raz, lecz po dwoje, żeby było kameralnie, żeby każdy poczuł się wyróżniony. A w domu pozwalała nam zaglądać do szuflad i szafek, dziewczynkom - przymierzać swoją biżuterię, pokropić się perfumami, częstowała nas czymś pysznym i na chwilę dawała namiastkę prawdziwego domu rodzinnego. Po spędzonej w jej mieszkaniu nocy, szło się w poniedziałek rano razem z nią do szkoły. Pamiętam, że była to wiosna i po drodze

pokazywała nam różne cuda natury: kwiaty i drzewa, które uczyła nas rozpoznawać dotykiem.

Pani Anna Satora była naszą wychowawczynią w internacie, czyli zajmowała się klasą po południu. Mała, drobniutka i dość surowa miała tak wielkie i dobre serce, że do tego wychowawstwa dopłacała zapewne po cichu ze swej niewygórowanej pensji. W sezonie truskawkowym cała nasza klasa (bez względu na zerowy stan kieszonkowego wielu z nas) zajadała kilka razy truskawki z cukrem - na owe czasy rarytas nie lada. Ugniataliśmy je w kubku łyżeczką, dosypywaliśmy cukru i były naprawdę pyszne. Teraz mi już tak nie smakują. Dlaczego?

Wszystkie szkolne uroczystości, akademie i przedstawienia odbywały się w udekorowanej przez panią Annę świetlicy. A dekorowała ją nierzadko nocą, kiedy sala była pusta. Wycinała z tektury litery, z których układała potrzebny napis. Prasowała olbrzymie połacie płótna, a potem jakimś cudem zawieszała je na ścianach. Całe grono pedagogiczne zachwycało się tą pracą, a i dzieci posiadające resztki wzroku podziwiały dekoracje, bo przemieniały one zwykłą codzienną

salę w odświętną i uroczystą.

Dzieci bały się trochę pani Satory, bo była bardzo zasadnicza i krótko trzymała swoich wychowanków. Kiedy nadchodziła, wszyscy robili wokół siebie gwałtownie porządek i starali się czymś zająć. Miała bowiem niewzruszoną dewizę, że najgorsza dla niewidomych jest bezczynność. Nawet kiedy czytała nam książkę w wolnym czasie, którego przecież, realizując równolegle dwa programy - ogólny i muzyczny, prawie nie mieliśmy, lubiła, byśmy czymś zajmowali ręce. Wyplataliśmy więc paski z sutażu albo robiliśmy szaliki na drutach.

Jako osoba głęboko religijna dbała o to, żeby chętnych przynajmniej raz w miesiącu zabrać w niedzielę do kościoła. Odbywało się to przed pobudką. Teraz wiem, że nasza wychowawczyni przez tę konspiracyjną jak na tamte czasy działalność ryzykowała zwolnieniem z pracy. Kiedy byłam już w klasie VI, zorganizowała potajemnie bierzmowanie dla najstarszych uczniów przy cichej aprobacie kierowniczki internatu, pani Haliny Strawińskiej. A mój ojciec przyjechał, żeby

być świadkiem bierzmowania dla wszystkich chłopców. Przywiózł nam wielką torbę cukierków, które spałaszowaliśmy z zachwytem po powrocie z kościoła. Pamiętam, że wracaliśmy w strugach deszczu i przy grzmotach wiosennej burzy.

Pani Satora nigdy nie mogła zapamiętać, że moja pani od fortepianu nazywa się Maraszewska, a nie Moraczewska. Pani Julia Maraszewska była moją najukochańszą, najlepszą nauczycielką. To do jej mieszkania pokonałam pierwszą swoją samodzielną trasę z białą laską. Ale to już było po opuszczeniu szkoły podstawowej.

Jak to się stało, że trafiłam pod opiekę muzyczną pani Maraszewskiej? Zanosiło się przecież na to, że będę grała na skrzypcach. Jednak na wieść, że mam uczyć się gry na skrzypcach, tupnęłam nogą i zaprotestowałam. Było to dość niezwykłe, bo byłam dzieckiem raczej nieśmiałym i dobrze ułożonym. Jednak w tym wypadku nie mogłam dać za wygraną. Na długo zanim trafiłam w ogóle do szkoły, marzyłam o tym, żeby grać na fortepianie, którego dźwięk znałam tylko z radia. O dziwo, mój protest potraktowano poważnie i pani Maraszewska     stała się na siedem lat moją "panią od fortepianu", moją drugą mamą.

Lekcje muzyki mieliśmy codziennie (a były to czasy, kiedy w soboty chodziło się do pracy i do szkoły), przy czym dwa razy w tygodniu lekcja trwała 45 min., a w pozostałe dni - po pół godziny. Pianiści byli, można powiedzieć, uprzywilejowani, bo ich salą muzyczną mogła być sypialnia albo klasa szkolna, nigdy zaś, jak się zdarzało skrzypkom, łazienka, w której pod wieczór rozpalano w piecu, aby nagrzać wody na mycie. Ta sama "nierówność społeczna" ujawniała się w rozkładzie ćwiczeń indywidualnych na instrumencie, które dla "smyczków" wyznaczano nawet na schodach prowadzących na strych.

Moja pani Maraszewska miała swoją klasę w sypialni, gdzie stała całkiem przyzwoita Calisia (jakość większości instrumentów była bardzo kiepska). Uczennice pani Julii dostawały przy okazji lekcji muzyki lekcje dobrych manier: wchodząc do klasy, należało się przywitać, a wychodząc, podziękować za lekcję, pożegnać się, a przy tym dygnąć z wdziękiem, jak przystało dobrze wychowanej panience. Od mojej nauczycielki dostawałam czasem łakocie, i to wcale nie za wyjątkowo dobrą grę, ale dlatego, że "właśnie przechodziła koło sklepu, w którym zapachniały krakowskie chrupanki albo tzw. pomadki". Pani Julia opowiadała ze śmiechem,

że sprzedawczyni chciała je odważyć w grubym i wielkim kawałku papieru, ale ona potrafiła jej wytłumaczyć, że jeśli go zastąpi cieniutką serwetką, będzie o jedną czekoladkę więcej.

W szkole niewiele było wtedy brajlowskich nut, ale jednak czasem uczyłam się utworów z nut. Czasem też moja Pani dyktowała mi krótkie kompozycje. Bardziej na serio przepisywała nuty z panem Julianem Wójcikiem, który uczył nas muzykografii. Tę pracę wykonywali w duecie przed lekcjami, poświęcając na to swój wolny czas i bez wynagrodzenia, dziś powiedzielibyśmy - w ramach wolontariatu.

Ponieważ czytanie nut nie sprawiało mi trudności, często służyłam jako model demonstrujący odwiedzającym nas wycieczkom i hospitacjom, jak to niewidome dzieci jedną ręką czytają nuty, a drugą grają. A pokazy takie zdarzały się często. Przychodziły do naszej szkoły grupy studentów kształcących się na nauczycieli, jakieś wycieczki zagraniczne oraz wizytatorzy i zakłócali zwykły tok naszej pracy.

Pani Maraszewskiej zawdzięczam również to, że dość wcześnie - może w drugiej klasie - zaczęła mi, jakby mimochodem, wyjaśniać, jak wygląda zapis nut na pięciolinii. Często też, wybierając dla mnie program, przegrywała różne utworki, żebym je usłyszała i powiedziała, czy mi się podobają.

Egzaminy z głównego instrumentu odbywały się po każdym okresie, których w tamtych czasach było aż cztery w roku szkolnym. Teraz mówi się często, że egzaminy to straszny stres dla uczniów i może należałoby je znieść, ale ja myślę, że mają one także dobre strony: przygotowują bowiem młodego człowieka do publicznego pokazania swoich umiejętności, mobilizują do pracy, choćby na krótko przed egzaminem i uczą, jak pokonywać tremę.

Do naszej szkoły przyjeżdżali od czasu do czasu wspaniali artyści i wtedy w świetlicy odbywały się prawdziwe koncerty. Pamiętam na przykład, że grała dla nas kiedyś Bronisława Kawalla, o której nasi nauczyciele mówili po prostu Bronia. Młodsze dzieci nudziły się trochę na tych koncertach, a nawet przysypiały czasem, ale przecież dla wszystkich był to niezastąpiony, żywy kontakt z muzyką na najwyższym poziomie, który z czasem nauczyliśmy się cenić.

Niektórzy uczniowie, ci starsi, mieli szczęście pójść na prawdziwy koncert do krakowskiej filharmonii. Kiedy w Krakowie występował Witold Małcużyński, jeden z nauczycieli muzyki, pan Łoś (podobno hrabia Łoś) zabrał kilku starszych chłopców na jego koncert, kupując bilety za własne pieniądze. Był wielbicielem wielkiego wirtuoza. Mówił podekscytowany: "Wiecie, jak on gra? Trzaskaj, Małcużyński!" Pan Łoś miał ze mną przez krótki czas lekcje fortepianu, te krótsze,

dodatkowe. Byłam już wtedy podlotkiem, a on zachowywał się jak prawdziwy gentleman. Zwracał się do mnie "panienko" i na zakończenie lekcji prosił: "niech panienka pięknie zagra walczyka Schuberta". A kiedy któregoś dnia tabun pędzących po schodach chłopców przewrócił go, pan Łoś wstał, otrzepał ubranie i... to on zażenowany przeprosił łobuziaków.

Kiedy zanurzam się we wspomnienia, postacie nauczycieli wyłaniają się jak żywe, prawie o każdym mogę opowiedzieć jakąś historyjkę, prawie z każdym coś mnie łączyło.

Pamiętam, jak zaczęła się nasza pierwsza lekcja rytmiki. Weszła do sali pani i powiedziała ciepło i serdecznie: "Dzień dobry, moje kochane pyszczki! Ja się nazywam Maria Gogólska. Powtórzcie trzy razy". Powtarzamy nieco zdumieni i trochę nieśmiało. A ona mówi: "Głośniej, dziecięta! Wszystkie nowe trudne  rzeczy będziemy powtarzać trzy razy. Wtedy na pewno zapamiętacie".

I tak było rzeczywiście. W późniejszych latach powtarzaliśmy więc po trzy razy: "polirytmia", "Claude Debussy" i wiele innych trudnych określeń i nazwisk.

Pani Gogólska przez pierwsze trzy lata uczyła nas rytmiki, a w ostatnich dwóch klasach - audycji muzycznych (trochę historii muzyki, podstawy form muzycznych itd.).

W rytmice brali udział wszyscy uczniowie, zupełnie niewidomi także. Przebieraliśmy się w specjalne kostiumy do rytmiki i wykonywaliśmy wszystkie ćwiczenia, maszerując w równych (w miarę możliwości) odstępach dookoła świetlicy. Oprócz poważnych ćwiczeń, których rezultaty pani Maria oceniała, ogłaszając, kto już "robi to na piątkę", były zabawy przy muzyce. Bawiliśmy się w leśne duszki albo w burzę: zbieraliśmy na niby kwiatki i poziomki, aż tu nagle nadchodziła burza, którą oznajmiały basowe uderzenia fortepianu. Wszyscy musieli skryć się przed deszczem. Tłoczyliśmy się pod fortepianem, a kiedy muzyka obiecywała,

że burza ustała, wychodziliśmy znowu na łąkę, zrazu nieśmiało, potem coraz pewniej. Nieraz jednak trzeba było zawracać ze środka sali, bo burza nagle wracała i była jeszcze groźniejsza niż poprzednia. Niektóre zabawy przy fortepianie przeniosłam po latach do swojego domu i korzystały z nich również moje dzieci.

Wyćwiczone przez nas układy rytmiczne były często elementami ważnych występów i podobno bardzo się podobały widzącej publiczności.

W Krakowie uczyło nas troje niewidomych nauczycieli. Byli oni dla mnie (i chyba również dla wszystkich moich kolegów) pewnego rodzaju wzorem, namacalnym dowodem na to, że człowiek niewidomy może samodzielnie żyć, pracować i wykonywać tę pracę nie gorzej od pełnosprawnych. Pani Maria Rószkiewicz uczyła nas matematyki, pan Julian Wójcik - muzykografii, a pan Czesław Sokołowski - historii i języka rosyjskiego. Wszyscy troje przyjeżdżali do szkoły samodzielnie i bez niczyjej pomocy prowadzili sprawnie lekcje.

Panią Rószkiewicz poznaliśmy (jeszcze jako panią Oczkowską) na tzw. lekcjach zbiorczych. Były to zajęcia organizowane dla młodszych klas w "okienkach",  których przy najlepszym nawet ułożeniu programu zajęć nie dało się uniknąć. Na te lekcje pędziliśmy jak na skrzydłach, bo pani Maria opowiadała nam bajki.

Opowiadała, nie czytała. Dla dzieci mieszkających daleko od rodziców było to coś bardzo cennego, duża dawka ciepła i piękna. Siedzieliśmy zasłuchani w  spokojny głos nauczycielki, która roztaczała przed nami cudne opowieści o małej Syrence lub o żołnierzu z czarodziejską fajką. Od czwartej klasy spotykaliśmy panią Marię już regularnie - w roli nauczycielki matematyki. Nie zapomnę pierwszej lekcji o ułamkach, bo pani Rószkiewicz posłużyła się jako modelem tabliczką  czekolady, którą dało się podzielić na pół, na cztery i na osiem części. Kiedy już uznała, że pojęliśmy istotę ułamków, czekoladę wolno nam było zjeść, a w tamtych czasach nie co dzień jadało się takie frykasy. Pani Maria dbała też o to, żebyśmy potrafili rysować figury geometryczne na specjalnych kliszach.

Czasem zadawała nam jako pracę domową wycięcie z tektury i sklejenie brył geometrycznych. W tak precyzyjnych zajęciach pomagali nam wychowawcy internatowi, ale tylko tyle, ile było to konieczne. Jeszcze jedną ważną rzecz propagowała pani od matematyki - zachęcała nas mianowicie do pisania skrótami. Sama dobrze je umiała i przekonywała, że są niezbędne, jeżeli chce się dużo i porządnie notować. Przeciwko naszemu pisaniu skrótami oponowała trochę pani Samuszkiewicz, widząca, znakomita nauczycielka geografii, która nie umiała brajlowskich skrótów, a chciała mieć możliwość skontrolowania od czasu do czasu, jak prowadzimy

notatki.

Pani Rószkiewicz mówiła nam, że lubi wymyślać coraz to nowe pomoce naukowe dla nas i że nieraz wyskakuje w nocy z łóżka, żeby zanotować jakiś ciekawy pomysł, który jej przyszedł do głowy, żeby do rana nie przepadł. A mąż... już się nawet nie dziwi, bo wie, ile ta praca pedagogiczna zajmuje miejsca w jej sercu.

O panu Julianie Wójciku była już mowa na łamach naszego czasopisma. Jako uczniowie wiedzieliśmy, że ma rodzinę - żonę i dzieci, że daje się czasem nakłonić do opowiadania w czasie lekcji anegdot z dawnych lat, ale dopiero wtedy, kiedy napiszemy dyktando nutowe i że pali dużo papierosów, co szczególnie chłopcom bardzo imponowało. Do muzykografii nie mieliśmy żadnych podręczników. Pan Wójcik wykładał z głowy i dyktował różne ważne rzeczy do zeszytu. Dziś, w dobie rozwiniętej techniki, dostępu do komputerów i drukarek brajlowskich, można by takie lekcje poprowadzić inaczej. Z powodu braku technik powielania tekstów brajlowskich przepisywaliśmy niekiedy pod dyktando pana Juliana utwory, które były potrzebne w kilku egzemplarzach. Robiąc teraz niezliczone korekty naszych nutowych pozycji wydawniczych, zastanawiam się, na ile poprawny był ten nasz zapis, bo przecież niewiele można było poprawić w tekście pisanym na tabliczce.

W każdym razie dzięki lekcjom muzykografii przynajmniej niektórzy uczniowie dawnej szkoły na Józefińskiej wynieśli całkiem przyzwoitą znajomość nut brajlowskich.

Ja sama odkryłam po latach, kiedy nuty miały mi się na powrót przydać, że je pamiętam i mogę zapisywać partie poszczególnych głosów nawet w czasie prób chóru.

Historia i rosyjski były przedmiotami, które pojawiały się w programie szkolnym w starszych klasach. Uczył ich pan Czesław Sokołowski. Był pierwszym nauczycielem, który zastosował magnetofon, aby nam zademonstrować materiał uzupełniający. Teksty takie nagrywała jego żona. Magnetofon marki Szmaragd był ogromny i ciężki, robił na nas niesamowite wrażenie. Kiedyś też został użyty w czasie lekcji rosyjskiego do nagrania piosenek - "Podmoskownyje wieczera" i "Odinokaja garmoń".

Najpierw ktoś z uczniów czytał tekst, a potem wszyscy śpiewali. Bardzo nam się podobała taka lekcja. Nadsłuchiwaliśmy, jak brzmią nasze głosy nagrane na magnetofon. Cóż, takie piosenki pamięta się chyba do końca życia.

O tym, że nauka rosyjskiego była skuteczna, przekonałam się już po roku, czyli po piątej klasie, kiedy wyjechałam do Czechosłowacji na międzyszkolne, a zarazem międzynarodowe kolonie letnie. Oprócz Polaków i Czechów była tam młodzież niemiecka i mój rosyjski okazał się zupełnie dobrym narzędziem porozumiewania się. Już po kilkunastu dniach z Joachimem Haarem dało się o wszystkim rozmawiać po rosyjsku, ba, nawet żartować. On bardzo lubił ten język i, tak mi się przynajmniej wydawało, miał bardzo dobry rosyjski akcent.

Niekiedy wychowawcy internatowi upominali nas, żebyśmy się dobrze zachowywali, szczególnie na lekcjach z niewidomymi nauczycielami, bo oni przecież nie widzą, że siedzimy niedbale, coś sobie nawzajem podajemy albo gramy w karty pod ławką. Z perspektywy czasu oceniam, że z tym naszym zachowaniem nie było tak źle. Po pierwsze, nasi niewidomi nauczyciele wiedzieli doskonale, czego się po nas spodziewać i potrafili utrzymać dyscyplinę, po drugie, na lekcjach

innych nauczycieli rozrabialiśmy mniej więcej tak samo.

Nabieraliśmy naszych nauczycieli i wychowawców nie tylko z okazji "prima aprilis". Ale jedna z primaaprilisowych sztuczek przeznaczona dla niewidomego pana Wójcika nie udała się właśnie dlatego, że jej wykonawcy byli niewidomi. Postanowili oni udać, że nikogo nie ma w klasie i stanęli na ławkach szkolnych, żeby panu Wójcikowi klasa wydała się pusta. Nauczyciel się spóźniał, a chłopcom nudziło się tak stać, więc wysłali na zwiady Romka Krempę, który trochę

widział. Po chwili drzwi się otworzyły i Janek Wuls, sądząc, że to wraca wysłany kolega, zapytał: "Widziałeś pana Wójcika?" W odpowiedzi usłyszał głos rozbawionego nauczyciela: "Widziałem, widziałem". I tak znakomity pomysł spalił na panewce.

Popularny wówczas wśród uczniów język lwiński pomagał nam przekazywać sobie w obecności nauczyciela lub wychowawcy różne informacje. Młodszym Czytelnikom należy się wyjaśnienie, co to był język lwiński. Otóż był to całkiem zgrabny system porozumiewania się, polegający na zamianie jednych głosek na inne, np. spółgłosek dźwięcznych na bezdźwięczne i na odwrót oraz samogłosek odpowiednio między sobą, np. a na e itd. Ci, którzy doszli do wprawy, mogli się

całkiem sprawnie porozumiewać i np. ostrzec niewidomego kolegę wchodzącego do klasy, że "bem hazd", czyli "pan jest", więc uważaj, co mówisz.

Jeden z lepszych, moim zdaniem, dowcipów uczniowskich, takim naprawdę z klasą, było wynalezienie przez dwóch chłopców systemu odgadywania liczb na odległość.

Po szkole rozeszła się wieść, że ci dwaj - Irek Adach i Olek Bogus - posiadają nadzwyczajną zdolność odgadywania nawzajem na odległość liczby, którą jeden z nich wymyśli. Nawet dorośli trochę uwierzyli, że są to jakieś nadzwyczajne zdolności. Chłopcy stawali na dwóch różnych końcach korytarza i jeden szeptał na ucho wychowawcy jakąś liczbę, a ten drugi miał ją odgadnąć. Rzeczywiście, po minucie odgadywał i wcale się nie mylił. Dziś już wiemy, jak to się działo.

Oni po prostu umówili się, jakimi sygnałami będą sobie przekazywali poszczególne cyfry - np. za pomocą słów: "już", "zaczynaj", chrząknięcia lub ziewnięcia.

Z tych ukrytych podpowiedzi ten drugi odgadywał liczbę bardzo szybko i bez pudła. Inteligentne były to żarty, co tu dużo mówić.

Do dziś nie pojmuję, w jaki sposób w wypełnionych po brzegi dniach znajdowaliśmy czas na zajęcia dodatkowe, takie jak harcerstwo, nagrywanie słuchowisk,  jazdę na łyżwach, naukę maszynopisania (prowadzoną przez panią dyrektor) i czytanie książek nieprzewidzianych jako lektury.

Dzień powszedni w krakowskiej szkole wyglądał tak. Wstawaliśmy o godz. 6.30 i po porannej toalecie oraz porządnym zaścieleniu łóżek (chodziły komisje czystości, które czasem robiły tzw. lotnika, jeżeli prześcieradło było nie dość naciągnięte), schodziliśmy na śniadanie. Przed lekcjami zostawało mniej więcej pół godziny na odrobienie zapomnianych zadań domowych oraz pospacerowanie wzdłuż korytarza z koleżanką. Potem zaczynały się lekcje z przerwą po trzeciej lekcji na drugie śniadanie, które najczęściej stanowiła bułka i dwie kostki cukru albo pięć śliwek. Zdarzył się kiedyś niezapomniany okres luksusu. Szkoła dostała podobno w darze z zagranicy mleko w proszku, z którego początkowo gotowano nam zupy mleczne, ale że mleko słabo się rozprowadzało w wodzie i zupa była pełna grudek, wreszcie jakiś dobry człowiek postanowił wymienić je w pobliskiej cukierni na pączki. Dzięki temu przez kilka tygodni mieliśmy najsmaczniejsze drugie śniadania. Żywienie dzieci w tamtych czasach rzeczywiście pozostawiało wiele do życzenia. Do dziś nie znoszę kaszy gryczanej, którą podawano nam na kolację w postaci zbitej bryły ze zsiadłym mlekiem do popijania. Ponieważ więcej było takich, którzy tej potrawy nie znosili, pewnego razu złożyliśmy tę kaszę z kilku talerzy na jeden ogromny stos, czym doprowadziliśmy dyżurującego wychowawcę do szału. Najpierw wyrzucił nas za drzwi, a potem zreflektował się, wezwał z powrotem i próbował namówić do zjedzenia znienawidzonej kaszy, jednak nie mógł tego dokonać, bo kasza była przecież wymieszana z kilku talerzy.

Upiekło nam się, ale za to poszliśmy spać głodni. Nie pierwszy zresztą i nie ostatni raz. Bo było kilka takich dań, których dzieci ogólnie nie znosiły, a potrawy, które cieszyły się powodzeniem, zdarzały się rzadziej i szybko się kończyły, więc chłopcy nie mogli liczyć na dokładkę.

Po tej kulinarnej dygresji wracam do typowego rozkładu zajęć. Lekcje trwały do obiadu (o wpół do drugiej) i potem były dwie godziny na spacer, jazdę na łyżwach oraz gimnastykę korekcyjną albo naukę maszynopisania. Od czwartej po południu zaczynały się lekcje muzyki i odrabianie prac domowych. O siódmej  kolacja i potem trochę wolnego czasu, z którego część należało poświęcić na ćwiczenie na instrumencie. Jakim cudem pani Halina Strawińska, wówczas kierowniczka internatu, potrafiła skłonić niektóre dzieci, żeby przepisały swoje role (na tabliczce) i przychodziły na próby słuchowisk? Nagraliśmy bajkę o Mai, przygotowywaliśmy

"Królową śniegu", której nie zdążyliśmy dokończyć. Były to nie tylko role mówione, ale także piosenki. Szkoda, że nic się nie zachowało w archiwum. Wspomnę  jeszcze przedstawienie "O krasnoludkach i sierotce Marysi" - mój aktorski debiut (i jedyny występ) na scenie w stroju wypożyczonym podobno z teatru...

Przedstawienie było kilkakrotnie powtarzane dla gości z zewnątrz i zawsze się udawało. Raz tylko miała miejsce zupełnie anegdotyczna pomyłka. Otóż po odzyskaniu  gąsek Marysia zawsze biegła za nimi z wyciągniętymi rękami i wołała: "gąski moje, gąski". Ale któregoś razu pan Franek Śmietana montujący dekorację skierował gąski odwrotnie i pojechały na sznurku w przeciwnym kierunku. Wtedy wydało się, że Marysia to rzeczywiście sierota, w dodatku niewidoma, bo nie pobiegła za gąskami, ale od nich uciekła.

Zdaję sobie sprawę, że nie opowiem o mojej szkole wszystkiego, co bym chciała. Nie mogę wymienić wszystkich, którzy na to zasługują ze wszech miar. Wiem jedno, że jak na tamte warunki zostaliśmy nadzwyczajnie obdarowani przez naszych pedagogów i wyposażeni na przyszłość. To pani Samuszkiewicz zabrała nas na pierwsze w życiu górskie wycieczki, chociaż narażała się na krytykę mijających nas turystów i rzeczywiście ryzykowała, prowadząc w stosunkowo trudne trasy kilkanaścioro niewidomych dzieci z jedną tylko lub dwiema osobami pełnosprawnymi do pomocy. To ona też prowadziła drużynę zuchów i dekorowała nas

odznaką zuchową przy sztucznym ognisku, które udawała spirytusowa kuchenka. Nie zapomnę, jak mówiła: "Ogrzewam ten znaczek nad ogniem, aby był ciepły jak twoje serduszko i zawsze przypominał ci ten dzień". Na lekcjach geografii robiliśmy własnoręcznie pod jej nadzorem obrys kontynentów, wbijając małe gwoździki do deski z rozciągniętą na niej brajlowską siatką kartograficzną, a potem łącząc zaznaczone punkty cienkim sznurkiem. I tyle jeszcze wspaniałych rzeczy, których tu nie sposób opowiedzieć, zawdzięczam mojej szkole.

Z moimi wspomnieniami będzie chyba tak, jak wydarzyło się jednego roku z okazji dnia nauczyciela. Starsze klasy przygotowały uroczystość z programem artystycznym,

zupełnie bez pomocy dorosłych. Ułożyliśmy m.in. wiązankę piosenek, w której poszczególne zwrotki były poświęcone różnym nauczycielom. W dowcipnych rymach celowała Dorotka. Niektóre zwrotki były nawet trochę uszczypliwe. Zaśpiewaliśmy m.in. "Pani Klimczakowa często stawia dwóje i z miłym uśmieszkiem czyn ten wykonuje". Śpiewaliśmy, jak się to mówi, z duszą na ramieniu, bo baliśmy się reakcji nauczycieli i wychowawców. A potem okazało się, że urażeni byli tylko ci, o których nic nie zaśpiewaliśmy.

Więc wybaczcie mi, przebywający już głównie w zaświatach, wszyscy ci, o których tu nie napisałam - z braku pamięci, braku miejsca i dlatego, żeby nie zanudzić    naszych Czytelników moimi osobistymi wspomnieniami.

 

 

wrzesień 2003