„zawsze redaktor”
Moi przyjaciele z AK W latach 1945-47 przebywałem w zakładzie rehabilitacyjnym dla ociemniałych żołnierzy, jako młodociany uczestnik Powstania Warszawskiego. Znalazłem wielu wspaniałych kolegów wśród inwalidów z Armii Berlinga, ale najmocniej związałem się z inwalidami z Armii Krajowej. Łączyły nas podobne doświadczenia bojowe, podobne zapatrywania i obawy, toteż lgnęliśmy do siebie instynktownie, łatwo znajdując wzajemne zrozumienie i oparcie. W drodze do Surhowa pod Krasnymstawem, gdzie początkowo mieścił się zakład, spotkałem ociemniałego żołnierza, który właśnie tam wracał po wizycie u lekarza w Lublinie. Rozpromienił się usłyszawszy, że jestem powstańcem, sam przedstawił się jako były akowski partyzant. Nie pamiętam już jego nazwiska, nigdy jednak nie zapomnę, jak serdecznie się mną zaopiekował. Oprowadził mnie po zakładzie, przy kolacji dopominał się dla mnie o dokładkę, w sypialni przysunął moje łóżko do pieca, dwoił się i troił, żeby mi było ciepło, wygodnie i miło. I rzeczywiście poczułem się swojsko, zupełnie zapominając o początkowym onieśmieleniu. Niestety na drugi dzień już go nie zobaczyłem. Wczesnym rankiem po cichu opuścił zakład i zniknął bez śladu. Jak mi powiedziano, wzrok stracił już po wojnie, w walce z nową władzą ludową, a że się to wydało, musiał wyjechać, by nie narażać siebie i innych. Do zakładu trafiali różni ludzie, tuż przed moim przyjazdem usunięto z niego słabowidzącego ubowca za niedopuszczalne posiadanie broni. Ja przyjechałem z gotowym planem: chciałem opanować pismo Braille a i podjąć przerwaną naukę. Byłem spragniony wiedzy, a perspektywa zapewnienia sobie dzięki niej poczesnego miejsca wśród ludzi pozwalała mi łatwiej znosić trudne chwile po utracie wzroku. Poparty przez dyrekcję i rehabilitantów, byłem już bardzo zaawansowany w realizacji tego planu, gdy do zakładu przyjechał Romek Seweryn. Był moim rówieśnikiem i podobnie jak ja walczył w Powstaniu Warszawskim, a przedtem uczęszczał na tajne komplety gimnazjalne. Spodziewałem się zatem, że do szkoły pójdziemy razem, ale tak się nie stało. Romek był synem oficera, wychowanym na tradycjach patriotycznych. W czasie powstania walczył na Żoliborzu, gdzie odniósł ciężkie rany na samotnym patrolu z visem w dłoni. Przez szpital powstańczy w Tworkach trafił do zakładu dla niewidomych w Laskach, skąd po jakimś czasie skierowano go do Surhowa na dalszą rehabilitację. Przy swoich zdolnościach mógłby osiągnąć wiele, gdyby zdołał uporać się z tym, co go spotkało. Jeszcze jako ranny w szpitalu nauczył się odsypiać bezsenne noce w ciągu dnia, a że w porę się od tego nie odzwyczaił, weszło mu to w nawyk. Snuł się więc nocami po uśpionym zakładzie, podczas gdy w dzień zasypiał nawet na zajęciach rehabilitacyjnych, nie bardzo zresztą nimi zainteresowany. I nie pomagały żadne perswazje, bo chociaż wszystkiemu przytakiwał, nadal zachowywał się tak, jakby go zupełnie nie obchodziło, co będzie w przyszłości robił i jak żył. Po prostu nie był zdolny do żadnego wysiłku, nie znajdując w sobie ani odpowiedniej motywacji, ani woli działania. Wraz z całą warszawską młodzieżą przeżył wielki zryw patriotycznych nadziei, który zamiast zwycięstwa przyniósł zagładę miasta i zniewolenie kraju, gdzie takich jak on akowców nazwano oficjalnie zaplutymi karłami reakcji. To napełniało goryczą i pogłębiało poczucie osobistej klęski, do reszty odbierało wiarę w skuteczność i sens działania w nowej sytuacji, która rzeczywiście nie stwarzała takim jak on dostatecznie wiarygodnych szans. W owym czasie było jeszcze daleko do późniejszej emancypacji środowiska niewidomych. Stawiano dopiero pierwsze kroki na drodze do ich masowego zatrudnienia oraz udziału w życiu społecznym i kulturalnym. Wszystko trzeba było zdobywać w wielkim trudzie, przełamując własne kompleksy i uprzedzenia świata widzących, nie bardzo przy tym wiedząc, do jakiego stopnia się to powiedzie. Podświadomą ucieczką od koszmarnej rzeczywistości były dla Romka wspomnienia. W rozmowach ze mną wciąż powracał do szczęśliwego dzieciństwa pod skrzydłami kochającej matki, wdawał się też co wieczór w przewlekłe dyskusje z pewnym lewicowo nastawionym kolegą ą, kiedy to broniąc ideałów, o które walczył w Warszawie, od nowa przeżywał dni swojej największej świetności. W rezultacie żył z dnia na dzień, zawieszony między przeszłością nie do przywrócenia a przyszłością bez celu, coraz bardziej przegrany i coraz mniej zdolny do przyjęcia ofiarowywanej mu pomocy. Każdy wysiłek wydawał mu się niewspółmiernie wielki do spodziewanych efektów, więc z góry z niego rezygnował, a jeśli nawet zdobywał się na jakieś działanie, to szybko się zniechęcał w obliczu narastających trudności. Tak to przynajmniej widzę teraz. Wtedy byłem zbyt młody, by to wszystko sobie w pełni uzmysłowić. Tym bardziej, że Romek nie wyglądał na kogoś zupełnie przegranego. Był pogodny, rozmowny i miły, mówił rzeczowo i nigdy nie narzekał na swój los. Niepokoiło tylko odwrócenie rytmu czuwania i snu, lecz wydawało się, że w końcu to przezwycięży, jak przezwyciężyli swoje kompleksy inni początkowo załamani koledzy. Jak głęboko sięgały jego urazy, pokazała dopiero przyszłość. Na razie łatwo wdawał się w pogawędki z kolegami, a nawet uczył się ze mną przez dwa miesiące pod kierunkiem fachowego nauczyciela, który przygotował nas do gimnazjum dla widzących, gdzie mieliśmy przecierać drogę innym niewidomym. Bronek Kruczko był starszy ode mnie o siedem lat i górował nade mną życiowym wyrobieniem, toteż służył mi nieraz dobrą radą i przykładem. Pociągała go poezja i muzyka, pięknie deklamował i uczył się grać na fortepianie. I chociaż wiele uwagi poświęcał sprawie zdobycia zawodu, to przecież te kulturalne zainteresowania pochłaniały go najbardziej. Jak mi mówił, każdy człowiek powinien mieć jakąś pasję wyższego rzędu i poświęcać jej każdą nadarzającą się chwilę, by się przez to tym skuteczniej duchowo ubogacać i zyskiwać przewagę nad własnymi udrękami. Była to dla mnie cenna wskazówka, utwierdzała mnie w moim postępowaniu, albowiem przygotowywałem się do gimnazjum, ucząc się dosłownie przez cały dzień. Tę wiedzę wyniósł z zakładu dla niewidomych w Laskach, z którym był związany jeszcze jako człowiek widzący. gdy tam trafił jako pracownik w drugim roku wojny, miał za sobą niejedno dramatyczne doświadczenie. Był elewem młodzieżowej szkoły podoficerskiej w Działdowie, uczestniczył w kampanii wrześniowej, potem musiał uchodzić z rodzinnego Pińska przed sowieckim zagrożeniem, przekradając się przez zieloną granicę do Warszawy. W Laskach wstąpił do konspiracyjnego oddziału ZWK-AK i został ciężko ranny w akcji w roku 1943, na skutek czego stracił wzrok. Zmuszony do ukrywania się, znalazł w końcu schronienie w tolerowanym przez okupanta Domu Ociemniałego Żołnierza przy ulicy Floriańskiej w Warszawie jako rzekomy inwalida z kampanii wrześniowej. Utratę wzroku Bronek odczuł bardzo boleśnie. Nieraz szedł nad Wisłę i pozwalał bezwolnie unosić się prądowi, nie dbając o to, gdzie wyląduje i czy go nie ustrzelą niemieccy strażnicy, bo pływanie pod mostami było wtedy zabronione. Najczęściej jednak trafiał do pobliskiego kościoła i tu, siedząc godzinami w ciszy świętego miejsca, odzyskiwał wreszcie spokój, a wraz z nim nie tylko patriotyczne rozumienie sensu swojej żołnierskiej ofiary. Do głosu dochodziły słyszane w Laskach nauki Matki Czackiej, że z godnością przyjmowany krzyż daje współudział w wielkim dziele zbawienia i że zewnętrznym przejawem tej godności jest mężna postawa i pożyteczne działanie dla dobra innych. W tym ujęciu inwalidzkie życie stawało się zadaniem i to zadanie Bronek zapragnął wypełnić. Edka Burzyńskiego poznałem już w Głuchowie pod Poznaniem, dokąd w sierpniu 1946 roku przeniesiono nasz surhowski zakład. Był starszym ode mnie o dwa lata żołnierzem Powstania Warszawskiego, walczył na Starówce i wzrok stracił podczas pamiętnej masakry, jaką wśród wiwatującego tłumu spowodował nagły wybuch zdobytego na Niemcach czołgu. Zginęło wówczas kilkaset osób, a rannych było tylu, że na pierwszy opatrunek Edek musiał czekać w kolejce aż dwadzieścia osiem godzin. Ujęty przez Niemców po upadku Starówki, stał już pod murem oczekując na rozstrzelanie i byłby niechybnie zginął, gdyby go w ostatniej chwili nie wyprowadził chyłkiem jakiś sprytny kolega. Do Głuchowa na rehabilitację przyjechał z młodszym bratem, którego chciał umieścić w tamtejszej szkole i zakwaterować przy sobie w zakładzie, by w ten sposób ulżyć matce wdowie, biedującej z najmłodszymi dziećmi wśród warszawskich gruzów. Nie zdołał tego załatwić mimo usilnych starań i ku swemu wielkiemu przygnębieniu musiał odesłać brata do domu. Jesienią tego roku rozpocząłem naukę w gimnazjum ogólnokształcącym w Kościanie, niestety sam, bo Romek Serafin w ostatniej chwili zrezygnował. Do szkoły wyruszałem o szóstej rano, wędrując kolejno konną dwukółką, pociągiem i pieszo, by wrócić do zakładu podobną drogą o piątej po południu, zmęczony i głodny, spragniony tylko odpoczynku, gdy tymczasem czekało mknie jeszcze wiele godzin odrabiania lekcji. Toteż nieraz było mi ciężko na duszy i wtedy właśnie wkraczał ze swym żelaznym numerem Edzio, rozumiejący wszystko bez słów. Stawiał na piecu buty i zaczynał błagać na różne tony: "Józiu, zejdź z tego pieca, bardzo cię proszę, zejdź!" Miał niewątpliwy talent aktorski, bo za każdym razem było w tym ogranym chwycie tyle komizmu, że nie mogłem się nie roześmiać. Śmiałem się więc ubawiony i jednocześnie wzruszony tym przyjaznym wsparciem, jakie mi okazywał, chociaż sam miał więcej powodów do płaczu niż do uciechy. Mimo wspomnianych trudności nauka w szkole szła mi dobrze, ale niestety po paru miesiącach musiałem ją przerwać. Z całą siłą zaatakowała mnie ciężka choroba, wyniesiona z obozu jeńców wojennych w Niemczech, gdzie mnie uwięziono po kapitulacji Powstania Warszawskiego. Leczyłem się potem bardzo długo i o losach moich zakładowych przyjaciół dowiedziałem się dopiero po wielu latach. Edek Burzyński ożenił się i zamieszkał w Karpaczu. Prowadził tam sklepik z pamiątkami i z czasem został zamożnym i szanowanym obywatelem miasta. Bronek Kruczko skończył studia i też założył rodzinę. Był znanym w Poznaniu adwokatem i cenionym znawcą prawa spółdzielczego, a także wybitnym działaczem społecznym Polskiego Związku Niewidomych i Związku Ociemniałych Żołnierzy. Tylko Romek Serafin niczego nie osiągnął i mieszkał samotnie w baraku na jakichś poznańskich peryferiach, krążąc nocami po opustoszałych[ ulicach i przesypiając dnie. Zbyt głęboko ugodzony, by podźwignąć się z niedoli, poznał całą gorycz niespełnionego życia. Nie doczekał nawet należnego mu jako obrońcy ojczyzny uznania, zmarł przedwcześnie po długiej i ciężkiej chorobie, niepotrzebny, opuszczony i zapomniany. Pochodnia, wrzesień 1994 |